sobota, 14 listopada 2009

Cytadela





Mimo paru malowniczych widoczków cytadela i jej okolica po dziś dzień pozostają ponure. {Oj, bimbru pod murem z czerwonej cegły z jakimś bimbrownikiem - zwłaszcza w sąsiedztwie wojskowego osiedla - to bym się nie napił}. Taki też trochę jest materiał na kasecie Cytadela - niby bezpretensjonalny, nawet przebojowy rock z jednej strony, a z drugiej ta często wyczuwalna obecność muru i krat. Taak, znacznie lepiej słucha się tego teraz, po 15 latach - wówczas odbierałem Cytadelę chyba przez pryzmat paru wczesnych dokonań grupy i podobał mi się średnio co drugi numer.
A oto co we wrześniu 1994 napisał w magazynie Tylko Rock Wiesław Królikowski:

Cytadela
kamień filozoficzny

To całkiem długa historia. Historia nie tyle z morałem, co ze szczęśliwym zakończeniem, które - być może - okaże się... prawdziwym początkiem.
A chodzi o warszawską grupę
Cytadela, która zadebiutowała w marcu 1987 roku, ale dopiero ostatnio doczekała się debiutanckiej kasety, wydanej przez MJM. Prawdę powiedziawszy, głównym bohaterem tej historii jest Tomasz Wasyłyszyn. Ta Cytadela to jego pomysł. Jego upór.
Repertuar kasety uzupełniony został dość nietypową pozycją: swego rodzaju uliczną sondą. Przypadkowe osoby odpowiadają na pytanie, co to jest „cytadela"? Ja zapytałem
Wasyłyszyna, dlaczego akurat tak nazwał swój zespół. Ta nazwa przyśniła mi się w nocy - odpowiedział. Do dziś pamiętam atmosferę tego snu. Była to dość niejasna impresja, która prześladowała mnie jakiś czas... Jeśli jeszcze dodać do tego, że wtedy bardzo lubił Bauhaus z jego mroczną, pełną niepokoju muzyką, to wszystko nabiera rockowej logiki. Początki Cytadeli też były takie, jak to zwykle w rocku.
To było bardzo spontaniczne. Od pewnego czasu robiłem repertuar, nagrałem jakieś demo, ale nie miałem z kim tego grać. W końcu na szybko zmontowałem zespół i wystąpiliśmy w Riwierze. Na tym pierwszym koncercie był bębniarz, była dziewczyna, która śpiewała „backingi", był Alex Kłoś, warszawska legenda gitary, a ja śpiewałem i grałem na basie.
Wkrótce po pierwszym występie
Wasyłyszyn został tylko z Kłosiem i następne miesiące upłynęły pod znakiem prób odtworzenia zespołu. Mój rozmówca najwyraźniej nie ma zamiaru mitologizować swej roli lidera. Mówi wprost, że Kłoś przez dłuższy czas podpierał Cytadelę. Co ciekawe: nie zabrakło go też na kasecie zespołu, choć od dawna nie jest już w jego składzie. Gościnnie zagrał solówki w dwóch utworach.
Ale cofnę się do dawnych czasów: po
Kłosiu pojawili się w grupie gitarzyści Mikis Cupas (tak, ten dziś znany z Wilków) i Tomasz Kasprzycki (później: Delator). Razem z nimi Wasyłyszyn w 1988 roku wystąpił z powodzeniem na Mokotowskiej Jesieni Muzycznej, która była wówczas czymś więcej niż tylko lokalnym przeglądem. Wasyłyszyn: Skład z Cupasem i Kasprzyckim przetrwał dosłownie chwilę... Trudno mi było znaleźć ludzi, którzy naprawdę czuliby to, co chciałem grać. Każdy, z kim zaczynałem pracować, ciągnął w swoją stronę. A ja konsekwentnie trzymałem się nazwy i tego nastroju, który przyśnił mi się kiedyś. Do Bauhausu doszło wiele innych inspiracji muzycznych, ale myślę, że gdzieś tam po drodze zespół wykreował swoje brzmienie.
Cytadela zyskała pewien rozgłos w warszawskim światku nowofalowym, a sprawy zaczęły przyjmować coraz lepszy obrót, czyli... wszystko zaczęło się komplikować. Bo oto rezultatem personalnej karuzeli stała się Cytadela, która zebrana dziś byłaby po prostu supergrupą. Od lata 1989 roku tej rockowej fortecy bronili - obok Wasyłyszyna i Cupasa - Maciej Wyrobek (obecnie Paraphrenia) i Jarosław Polak (wtedy i dziś T.Love, teraz jeszcze Incrowd). W takim składzie Cytadela zagrała w 1990 roku w Jarocinie. Została tam dostrzeżona i wyróżniona - zespół mógł nagrać dwa utwory w studiu Andrzeja Puczyńskiego: Ja w ogóle nie chciałem jechać do Jarocina. Obserwowałem tę naszą scenę muzyczną i nie zamierzałem się w nic angażować... To był pomysł Maćka Wyrobka.
Po jarocińskim festiwalu
Cytadela nagrała w Izabelinie piosenki Beggar i Niech wszyscy klasną w dłonie (ten utwór w innej aranżacji znalazł się na debiutanckiej kasecie). Wasyłyszyn: Te numery wyszły tak sobie. Może i z mojej winy, bo zaczęło mi brakować entuzjazmu do tego wszystkiego. Trochę to też była kwestia rywalizacji między mną a Maćkiem. To zawsze był człowiek, który miał dużo do powiedzenia. W tamtych czasach ja komponowałem mniej więcej połowę repertuaru, a on też miał swoje kompozycje - bardzo ciekawe. Nadal przyjaźnię się z Maćkiem i chyba obaj nie potrafimy teraz odpowiedzieć, dlaczego wtedy się rozstaliśmy. Dziś żałuję, że na tym etapie nie udało nam się nagrać płyty. Na pewno było parę fajnych rzeczy i wszyscy żyliśmy tą muzyką.
Na przełomie 1991 i 92 roku istniała kolejna
Cytadela. Wasyłyszyn zadowolił się tym razem tylko rolą wokalisty, Polak pozostał przy bębnach, na gitarze grał oswojony z Polską Japończyk, Tomoho Umeda, bas dzierżył Marek Chrzanowski. Z kronikarskiego obowiązku muszę odnotować, że drugim gitarzystą był nasz redakcyjny kolega Igor Stefanowicz. Ale nie ma u nas kumoterstwa i zacytuję w pełnym brzmieniu, co szef grupy sądzi obecnie o tym jej wcieleniu: Ta Cytadela najbardziej zbliżyła się do klasycznego rocka. Jak teraz słucham nagrań z prób, to jednak wydaje mi się, że było to nieporozumienie...
Wasyłyszyn najwyraźniej nie należy do tych, którzy szybko się zniechęcają. Próbował dalej: Zostałem sam i to był taki dziwny moment w moim życiu. Wydaje mi się, że nie pasowałem do zaczynającego się wtedy kształtować na polskiej scenie wzoru rockmana-frontmana. Zwłaszcza, że zaczęły powstawać nowe numery - kameralne... Zaczęło mi wychodzić coś w stylu Dylana, z inklinacjami folkowo-psychodelicznymi. Ciąg dalszy to zespół nazwany Me. Wasyłyszynowi (wtedy już śpiewającemu gitarzyście) pomagali poszukiwać muzycznego „ja" - basista Wojtek Szewko i perkusista Gardenii Marek Kanclerz. Uświadomiłem sobie, że najszybciej będę miał band, brzmiący jak chcę, gdy sam będę grał na gitarze. Dotarło też do mnie, że muszę pracować z muzykami, którzy są dojrzali i mają dystans do tego, co się wokół dzieje...
Ale to był tylko chwilowy skok za mury
Cytadeli. W czerwcu ubiegłego roku znów zaczął używać tej nazwy. Kolejną Cytadelę wzniósł z Michałem Smulikowskim (gitara basowa) i Darkiem Kupcem (bębny). Ten skład nagrał wspomniany materiał dla MJM.
Debiutancka kaseta Cytadeli (i płyta), firmowana tylko nazwą grupy, ma intrygującą okładkę: przyozdabiają ją reprodukcje starych rycin.



Nie chciałbym interpretować tego, co tam jest - mówi mi szef Cytadeli - Każdy to może zrobić na swój sposób. Jest „Kuszenie świętego Antoniego", są też trzy alchemiczne retorty. To są trzy etapy otrzymywania kamienia filozoficznego.
Wasyłyszyn to specyficzny rockman. Właśnie skończył medyczne studia i odbywa praktykę. Powinniśmy sobie zadać pytanie, jak wygląda rock w tym kraju - mówi mi nie speszony. - Gra się, z wyjątkiem kilku zespołów, dwa, trzy koncerty miesięcznie. Czy więc kłóci się to z jakąś inną pracą? Zresztą studia medyczne wyrobiły we mnie zdolność koncentracji. Myślę, że to pomaga w komponowaniu...
Jest z rocznika 69, podobają mu się
Soundgarden, Beastie Boys, Motörhead, Laibach, Nine Inch Nails, szanuje Nirvanę, a najbardziej lubi Lou Reeda. No i lubi swoją Cytadelę, w której obok Kupca znów gra Szewko.


1994
* * * 3/4 * *

Tomasz Wasyłyszyn - śpiew, gitara
Michał Smulikowski - bas
Darek Kupiec - bębny, sampler

goście:
Jan Borysewicz - gitara solowa (5, 9)
Alex Kłoś - gitara solowa (2, 7)
Maria Pomianowska - sarangi (8), Erhu (6)
Marek Sawicki - tambura (2), drumla (4)

Brak komentarzy: