piątek, 27 listopada 2009

Strona A, utwór trzeci


Tu by się zdała fotografia punka w enerdowskim samochodzie jako ilustracja tytułu niniejszego nagrania:

trzeciego ze strony A.

poniedziałek, 23 listopada 2009

Basspace






















Analogowy krytyk ma rację mówiąc, że słowa nie oddadzą piękna muzyki. Dlatego będzie krótko - Basspace to fantastyczny album {mimo że wyszedł z rzeźni}.

Basspace
1984
* * * * 5

Witold Eugeniusz Szczurek - acoustic bass
Ryszard Styła - guitars
Jorgos Skolias - vocal
Jerzy Węglewski - drums

wtorek, 17 listopada 2009

PAFF


Puść PAFF setce statystycznych Polaków - 100 osób po chwili powie wyłącz to. Pewnie tak samo byłoby z tysiącem, drugim, trzecim... PAFF 1989 drażni przypadkowe ucho, najlepiej brzmi, gdy się skupić na muzyce.

Włodzimierz Kiniorski na stronie Mózgu:

Zakładając Pracownię Artystyczną PAFF znalazłem młodych muzyków, chciałem, żeby był to projekt rockowy. Od nowa zacząłem uczyć się rocka, zacząłem śpiewać. Ale wkroczyłem w ten zespół ze świata jazzu zupełnie nie wiedząc, co dzieje się na scenie rockowej. Zagraliśmy widowiskowy, multimedialny koncert w Jarocinie '89, wiem, że ludzie wspominają go do dziś, ale wtedy zainteresowania nie było. PAFF jako zdematerializowana w różnych formach idea - warsztat - pracownia artystyczna, studio eksperymentalne istnieje do dziś.



W muzyce inspiruje mnie przede wszystkim barwa. W fimie "Shogun" pojawił się mnich, który przygrywał sobie na rozstrojonej cytrze. Tak mi się spodobało, że zacząłem szukać po kioskach plastikowych instrumentów dla dzieci, których nie sposób nastroić. właśnie po to, by oduczyć się świadomości strojenia dźwięków - nagle wszystko jest barwą. Poza barwą największą wagę przywiązuję do CZASU, do RYTMU, do PULSACJI i TRANSOWOŚCI.



Żyj tak, jakbyś miał za chwilę umrzeć
Patrz tak, jakbyś miał za chwilę umrzeć
Graj tak, jakbyś miał za chwilę umrzeć
Myśl tak, jakbyś miał za chwilę umrzeć
Słuchaj tak, jakbyś miał za chwilę umrzeć
Nigdy nie umrzesz




Tamże ładna notka w zakładce DYSKOGRAFIA:
zapraszam do współpracy w przygotowaniu dyskografii
sam Kinior nie pamięta już gdzie grał...........
oraz ciekawy MONOLOG KINIORA






PAFF 1989
1989
* * * 3/4 * *

{właśnie przypomniałem sobie, że do kasety dołączona była naklejka - ozdobiłem nią okładkę zeszytu, w którym pisałem opowiadanka}

sobota, 14 listopada 2009

Cytadela





Mimo paru malowniczych widoczków cytadela i jej okolica po dziś dzień pozostają ponure. {Oj, bimbru pod murem z czerwonej cegły z jakimś bimbrownikiem - zwłaszcza w sąsiedztwie wojskowego osiedla - to bym się nie napił}. Taki też trochę jest materiał na kasecie Cytadela - niby bezpretensjonalny, nawet przebojowy rock z jednej strony, a z drugiej ta często wyczuwalna obecność muru i krat. Taak, znacznie lepiej słucha się tego teraz, po 15 latach - wówczas odbierałem Cytadelę chyba przez pryzmat paru wczesnych dokonań grupy i podobał mi się średnio co drugi numer.
A oto co we wrześniu 1994 napisał w magazynie Tylko Rock Wiesław Królikowski:

Cytadela
kamień filozoficzny

To całkiem długa historia. Historia nie tyle z morałem, co ze szczęśliwym zakończeniem, które - być może - okaże się... prawdziwym początkiem.
A chodzi o warszawską grupę
Cytadela, która zadebiutowała w marcu 1987 roku, ale dopiero ostatnio doczekała się debiutanckiej kasety, wydanej przez MJM. Prawdę powiedziawszy, głównym bohaterem tej historii jest Tomasz Wasyłyszyn. Ta Cytadela to jego pomysł. Jego upór.
Repertuar kasety uzupełniony został dość nietypową pozycją: swego rodzaju uliczną sondą. Przypadkowe osoby odpowiadają na pytanie, co to jest „cytadela"? Ja zapytałem
Wasyłyszyna, dlaczego akurat tak nazwał swój zespół. Ta nazwa przyśniła mi się w nocy - odpowiedział. Do dziś pamiętam atmosferę tego snu. Była to dość niejasna impresja, która prześladowała mnie jakiś czas... Jeśli jeszcze dodać do tego, że wtedy bardzo lubił Bauhaus z jego mroczną, pełną niepokoju muzyką, to wszystko nabiera rockowej logiki. Początki Cytadeli też były takie, jak to zwykle w rocku.
To było bardzo spontaniczne. Od pewnego czasu robiłem repertuar, nagrałem jakieś demo, ale nie miałem z kim tego grać. W końcu na szybko zmontowałem zespół i wystąpiliśmy w Riwierze. Na tym pierwszym koncercie był bębniarz, była dziewczyna, która śpiewała „backingi", był Alex Kłoś, warszawska legenda gitary, a ja śpiewałem i grałem na basie.
Wkrótce po pierwszym występie
Wasyłyszyn został tylko z Kłosiem i następne miesiące upłynęły pod znakiem prób odtworzenia zespołu. Mój rozmówca najwyraźniej nie ma zamiaru mitologizować swej roli lidera. Mówi wprost, że Kłoś przez dłuższy czas podpierał Cytadelę. Co ciekawe: nie zabrakło go też na kasecie zespołu, choć od dawna nie jest już w jego składzie. Gościnnie zagrał solówki w dwóch utworach.
Ale cofnę się do dawnych czasów: po
Kłosiu pojawili się w grupie gitarzyści Mikis Cupas (tak, ten dziś znany z Wilków) i Tomasz Kasprzycki (później: Delator). Razem z nimi Wasyłyszyn w 1988 roku wystąpił z powodzeniem na Mokotowskiej Jesieni Muzycznej, która była wówczas czymś więcej niż tylko lokalnym przeglądem. Wasyłyszyn: Skład z Cupasem i Kasprzyckim przetrwał dosłownie chwilę... Trudno mi było znaleźć ludzi, którzy naprawdę czuliby to, co chciałem grać. Każdy, z kim zaczynałem pracować, ciągnął w swoją stronę. A ja konsekwentnie trzymałem się nazwy i tego nastroju, który przyśnił mi się kiedyś. Do Bauhausu doszło wiele innych inspiracji muzycznych, ale myślę, że gdzieś tam po drodze zespół wykreował swoje brzmienie.
Cytadela zyskała pewien rozgłos w warszawskim światku nowofalowym, a sprawy zaczęły przyjmować coraz lepszy obrót, czyli... wszystko zaczęło się komplikować. Bo oto rezultatem personalnej karuzeli stała się Cytadela, która zebrana dziś byłaby po prostu supergrupą. Od lata 1989 roku tej rockowej fortecy bronili - obok Wasyłyszyna i Cupasa - Maciej Wyrobek (obecnie Paraphrenia) i Jarosław Polak (wtedy i dziś T.Love, teraz jeszcze Incrowd). W takim składzie Cytadela zagrała w 1990 roku w Jarocinie. Została tam dostrzeżona i wyróżniona - zespół mógł nagrać dwa utwory w studiu Andrzeja Puczyńskiego: Ja w ogóle nie chciałem jechać do Jarocina. Obserwowałem tę naszą scenę muzyczną i nie zamierzałem się w nic angażować... To był pomysł Maćka Wyrobka.
Po jarocińskim festiwalu
Cytadela nagrała w Izabelinie piosenki Beggar i Niech wszyscy klasną w dłonie (ten utwór w innej aranżacji znalazł się na debiutanckiej kasecie). Wasyłyszyn: Te numery wyszły tak sobie. Może i z mojej winy, bo zaczęło mi brakować entuzjazmu do tego wszystkiego. Trochę to też była kwestia rywalizacji między mną a Maćkiem. To zawsze był człowiek, który miał dużo do powiedzenia. W tamtych czasach ja komponowałem mniej więcej połowę repertuaru, a on też miał swoje kompozycje - bardzo ciekawe. Nadal przyjaźnię się z Maćkiem i chyba obaj nie potrafimy teraz odpowiedzieć, dlaczego wtedy się rozstaliśmy. Dziś żałuję, że na tym etapie nie udało nam się nagrać płyty. Na pewno było parę fajnych rzeczy i wszyscy żyliśmy tą muzyką.
Na przełomie 1991 i 92 roku istniała kolejna
Cytadela. Wasyłyszyn zadowolił się tym razem tylko rolą wokalisty, Polak pozostał przy bębnach, na gitarze grał oswojony z Polską Japończyk, Tomoho Umeda, bas dzierżył Marek Chrzanowski. Z kronikarskiego obowiązku muszę odnotować, że drugim gitarzystą był nasz redakcyjny kolega Igor Stefanowicz. Ale nie ma u nas kumoterstwa i zacytuję w pełnym brzmieniu, co szef grupy sądzi obecnie o tym jej wcieleniu: Ta Cytadela najbardziej zbliżyła się do klasycznego rocka. Jak teraz słucham nagrań z prób, to jednak wydaje mi się, że było to nieporozumienie...
Wasyłyszyn najwyraźniej nie należy do tych, którzy szybko się zniechęcają. Próbował dalej: Zostałem sam i to był taki dziwny moment w moim życiu. Wydaje mi się, że nie pasowałem do zaczynającego się wtedy kształtować na polskiej scenie wzoru rockmana-frontmana. Zwłaszcza, że zaczęły powstawać nowe numery - kameralne... Zaczęło mi wychodzić coś w stylu Dylana, z inklinacjami folkowo-psychodelicznymi. Ciąg dalszy to zespół nazwany Me. Wasyłyszynowi (wtedy już śpiewającemu gitarzyście) pomagali poszukiwać muzycznego „ja" - basista Wojtek Szewko i perkusista Gardenii Marek Kanclerz. Uświadomiłem sobie, że najszybciej będę miał band, brzmiący jak chcę, gdy sam będę grał na gitarze. Dotarło też do mnie, że muszę pracować z muzykami, którzy są dojrzali i mają dystans do tego, co się wokół dzieje...
Ale to był tylko chwilowy skok za mury
Cytadeli. W czerwcu ubiegłego roku znów zaczął używać tej nazwy. Kolejną Cytadelę wzniósł z Michałem Smulikowskim (gitara basowa) i Darkiem Kupcem (bębny). Ten skład nagrał wspomniany materiał dla MJM.
Debiutancka kaseta Cytadeli (i płyta), firmowana tylko nazwą grupy, ma intrygującą okładkę: przyozdabiają ją reprodukcje starych rycin.



Nie chciałbym interpretować tego, co tam jest - mówi mi szef Cytadeli - Każdy to może zrobić na swój sposób. Jest „Kuszenie świętego Antoniego", są też trzy alchemiczne retorty. To są trzy etapy otrzymywania kamienia filozoficznego.
Wasyłyszyn to specyficzny rockman. Właśnie skończył medyczne studia i odbywa praktykę. Powinniśmy sobie zadać pytanie, jak wygląda rock w tym kraju - mówi mi nie speszony. - Gra się, z wyjątkiem kilku zespołów, dwa, trzy koncerty miesięcznie. Czy więc kłóci się to z jakąś inną pracą? Zresztą studia medyczne wyrobiły we mnie zdolność koncentracji. Myślę, że to pomaga w komponowaniu...
Jest z rocznika 69, podobają mu się
Soundgarden, Beastie Boys, Motörhead, Laibach, Nine Inch Nails, szanuje Nirvanę, a najbardziej lubi Lou Reeda. No i lubi swoją Cytadelę, w której obok Kupca znów gra Szewko.


1994
* * * 3/4 * *

Tomasz Wasyłyszyn - śpiew, gitara
Michał Smulikowski - bas
Darek Kupiec - bębny, sampler

goście:
Jan Borysewicz - gitara solowa (5, 9)
Alex Kłoś - gitara solowa (2, 7)
Maria Pomianowska - sarangi (8), Erhu (6)
Marek Sawicki - tambura (2), drumla (4)

poniedziałek, 9 listopada 2009

Jeden utworek


Jakoś nikt do tej pory nie odgadywał moich zagadek, ale co tam... Wrzucę następną - któryś z komentatorów pewnie rozszyfruje wykonawcę. Jeśli nie, będą kolejne dwie podpowiedzi z tej samej płyty, która w całości pojawi się na blogu może jeszcze w tym roku...

Strona A, utwór 4.

sobota, 7 listopada 2009

Jedenaście







Jedenaście
Marcin Świetlicki 2008
EMG 2008

* * * 4 *





Z letnich remanentów: już po raz trzeci na wakacyjny wyjazd zabrałem powieść Marcina Świetlickiego. Ostatnią część przypadków mistrza, podobnie jak pierwsze dwie, czyta się przysłowiowym jednym tchem. Cieszy pięknie pogmatwana narracja, relaksują śmieszne (choć nie tylko) i przewrotne dialogi oraz zaskakujące nawiązania i zawiązania akcji z niezbędnym dla kryminału dreszczykiem - kto lubi styl i poczucie humoru lidera Świetlików, ten nie będzie zawiedziony. 

::

Z okładki:
Do strony 160 jest to książka niemal metafizyczna. A później kryminał. Dwa w jednym za tę samą cenę.

::

W mieście od dawna nie było już życia. Jeździły wprawdzie po nim różne środki komunikacji, niebo przecinały co jakiś czas samoloty, tłum turystów rozbiegał się w różne strony, ale to były tylko pozory. W mieście nie było już prawdziwego życia. Ale i trupy potrafią być złośliwe.
Oczywiście, ten sposób rozumowania wskazywał na to, że mistrz po prostu się zestarzał, dwadzieścia lat temu nie odczuwał tak dojmująco braku życia, miasto było wtedy samym życiem, miasto miało wiele sensu dwadzieścia lat temu. A  i  w tej chwili dla młodych ludzi na pewno miało też wiele sensu i życia. Ale to ułuda. W mieście nie istniało już życie. Miasto umarło przed wielu laty. W mieście były już tylko pozory.

::

A pan Wiesław mówił nadal:
- Ty wiesz, ile ja to się namęczyłem, żeby zrobić sobie fryz na Izę Trojanowską, wczesne lata osiemdziesiąte? Żaden fryzjer nie chciał się tego podjąć. Boże, co ja się namęczyłem, żeby tym ciotom wytłumaczyć o co chodzi. Nie dało się. Jeszcze nie ma w tym naszym Bolandzie zbyt wielu fryzjerów, którzy dokładnie zrozumieją, o co chodzi klientowi. No chyba że w stolicy. Ale idzie ku lepszemu. dzieciaki są kreatywne, uczą się, pewnie niedługo poznam kogoś, kto się odważy zrobić mi taką Trojanowską. A wiesz, złotko, że w tym sezonie zrezygnowaliśmy z fascynacji chłopcami na deskorolkach? Do łask powróciły oldskulowe trajki. Sushi jest passé, teraz modne jest tao. A także imprezy z pijaną fryzjerką. Pijana fryzjerka party. Przed imprezą nie czeszemy się. Na imprezę przychodzimy rozczochrani, otwarci. Chodziliśmy już do ukrytych salonów fryzjerskich bez szyldów, były prywatne wizyty u stylistów, teraz mamy fryzjera we własnym domu. Króluje tequila i hasło: tnij i pij.

::

- Wiosną tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku, proszę pani, to ja poszedłem do wojska. I zadawałem się wyłącznie z mężczyznami.
- To będzie gejowska historia?
- No chyba pani oszalała. Wtedy nie było jeszcze w naszym kraju żadnych gejów. Zadawałem się z mężczyznami w sensie służenia ojczyźnie.

::

Dziewiętnasta dwadzieścia siedem. Najpierw słychać było wokalistkę, która śpiewała piosenkę. To była ta wokalistka, która od wielu lat śpiewała tę piosenkę. Miała różne nazwiska, ale zawsze to była ta sama wokalistka. I piosenka też była ta sama. Od wielu lat.

::

- Podać dwa kieliszki, czy więcej?
- A napijesz się, Jolu, z nami? Jak się napijesz, to trzy - Morales umiał rozmawiać z kobietami. I umiał liczyć.
- A jednego się napiję. A co mi tam! Taki dzień, że tylko się napić! Z dwoma takimi miłymi panami! - pani Jola umiała rozmawiać z mężczyznami. I również umiała liczyć.
Mistrz nie umiał rozmawiać z nikim.
Liczyć tym bardziej nie.

::

- Co pęcznieje, pęknąć musi, a co zatkane, odetkać trzeba - aforyzm ten wygłosił niby do siebie i do Doktora, ale łypał przy tym okiem, czy siostra Elwira Fraś słucha.
Mimo zmian zwyrodnieniowych kręgosłupa szyjnego, profesor Fiut lubił imponować urodziwej niewieście. Siostra Elwira była kobietą niezaprzeczalnej urody i taktu, a poza tym była niegdysiejszą mistrzynią Europy w pływaniu synchronicznym, co dla profesora Fiuta było dodatkowym wabikiem. Kochliwy był wprawdzie, ale preferował kobiety z dorobkiem i raczej inteligentne.
- Rżnąć głupa... - mówił czasem profesor do Doktora, kiedy sobie nieco podchmielił - ...rżnąć głupa to nie honor, a i żadna sztuka, lepiej już rżnąć kawalera. Mądralę, a zwłaszcza złośliwą mądralę uwieść, to wyzwanie i splendor.

::

Nie mogłem sobie odmówić  zamieszczenia tej pięknej fotografii Marcina Świetlickiego autorstwa Macieja Zienkiewicza:

poniedziałek, 2 listopada 2009

Jak daleko stąd, jak blisko





Jak daleko stąd, jak blisko
Tadeusz Konwicki
PL 1971

* * * * 5



Za 86 minut zabiję pewnego człowieka - mówi w 3. minucie i 25. sekundzie filmu Andrzej Łapicki. I słowa dotrzymuje około 90. minuty tego niepowtarzalnego obrazu snu - wyruszenia w symboliczną podróż bohatera w przeszłość, która jest właściwie przyszłością, w głąb siebie i innych ku dotykowi śmierci.



Pewnych sekwencji tego scenariusza nie umiałbym opowiedzieć i wyjaśnić językiem publicystyki. Po prostu ten ciąg obrazów, epizodów oraz refleksji ma swoją podwójną logikę i objaśnia się w sumie, w całości - opowiadał na początku lat 70. Tadeusz Konwicki.
Introwertyzm filmów Konwickiego wywoływał sprzeczne reakcje u widzów. Jedni dziwili się złośliwie, dlaczego filmy o "prywatnych kompleksach" autora mają być finansowane za państwowe pieniądze. Według innych głęboka penetracja duszy jednostki paradoksalnie odkrywała nie znane dotąd obszary wiedzy o życiu zbiorowości - napisano na stronie IBFP
Zbiorowość widzimy w chocholim  tańcu polskim - pochodzie pierwszomajowym, obrzędach religijnych czy na imprezie z okazji 44. urodzin bohatera, na której odgrywający kolejną - obok Lekcji poloneza - kapitalną "taneczną" rolę Zdzisław Maklakiewicz mówi znamienne słowa: Jak ja się tak dobrze zabawię, to ja ślepnę! W tym czasie słychać totalnie awangardowy  drugi utwór muzyczny  z udziałem śpiewającego Jerzego Cnoty (do muzyki Zygmunta Koniecznego) - żal, że nie zaistniał w muzyce tak jak Marek Walczewski...



Gustaw Holoubek i kilkoro innych aktorów z filmu Jak daleko stąd, jak blisko już nie żyje {już się nawet powoli zlewa, kto jest jeszcze na tym świecie, a kto nie} i pozostaje tylko wiara w trójdzielną formę istnienia i  w to, że dopiero przed nami to najbarwniejsze stadium.

Co mnie gryzie? Co nas wszystkich gryzie? To znaczy nie wszystkich - zastanawiał się autor filmu. - Może tylko pewne pokolenie. Nas męczy potrzeba bilansu. My się ciągle podsumowujemy. Rano, wieczorem, czasem nawet w środku dnia. Podsumowujemy się i podsumowujemy, i nie możemy się podsumować. Nic nie wychodzi. Nie mamy sumy. Jest tylko puste miejsce, gdzie powinna być suma.